Przyszedł mandat z fotoradaru. Zwykła koperta, urzędowy druk, suchy numer sprawy i czarno-biały wydruk zdjęcia, na którym rzeczywistość bywa bardziej bezlitosna niż na żywo.

Otworzyłam to między parzeniem herbaty a mieszaniem zupy, ot tak, z przyzwyczajenia, jak rachunek za prąd. Zerknęłam na kwotę, już miałam westchnąć i odłożyć na brzeg blatu, kiedy spojrzałam uważniej.

Złapałam kopertę mocniej, jakby mogła mi się wymknąć. Za kierownicą naszego auta siedziała twarz, której nie powinnam była widzieć. Twarz kobiety, którą znam na wylot. Mojej najlepszej przyjaciółki.

Wydruk nie był idealny, piksele skakały, ale nie dało się pomylić rysów, linii szczęki, tego drobnego pieprzyka przy ustach, który Kinga zawsze maskowała korektorem. Włosów spiętych wysoko frotką, identyczną, jaką sama jej kiedyś podarowałam.

Nasze auto, nasza rejestracja, jej profil wygięty ponad kierownicą, godzina 22:43, odcinek drogi, na którym nigdy nie jeżdżę, a mąż - według jego słów - wtedy już spał.

Usiadłam na krześle, zdjęcie położyłam przed sobą. Na blacie została kółeczka po wilgotnym kubku, a z kuchni wciąż unosił się zapach zupy, który nagle wydał mi się obcy, jak w cudzym domu. Próbowałam złożyć to w logiczną całość, ale w głowie miałam tylko krótkie błyski: Kinga przy kawie tydzień temu, pochylająca się nad stołem i mówiąca półgłosem, że “ostatnio wszystko jej leci z rąk”.

Mąż wracający tego samego dnia później niż zwykle, “korek, kochanie”. Kluczyki rzucone w pośpiechu na komodę, jak zawsze. Tyle że teraz zdałam sobie sprawę, że nie pamiętam, czy ja w ogóle słyszałam wtedy trzask naszych drzwi.

Wzięłam wydruk do światła. Po prawej stronie kadru odbiło się coś jak smuga, jakby błysk na szybie. A może to tylko mój oddech. Na zdjęciu widać też było kawałek fotela pasażera i fragment folii po batonie, takich, jakie mąż lubi trzymać w schowku na “czarną godzinę”. Bzdurne szczegóły, które nagle zaczyna się kochać i nienawidzić jednocześnie, bo są jedynymi dowodami, że nasze życie naprawdę istnieje.

Nie zadzwoniłam od razu do Kingi. Przeszłam przez mieszkanie jak przez muzeum: dotykałam oparcia fotela w salonie, sprawdziłam, czy na dywaniku kierowcy nie ma obcego żwirku, czy zapach wewnątrz auta nie stał się nagle “nie mój”. Pachniało neutralnie, może odrobinę perfumami, których nie używam. To równie dobrze mógł być płyn do spryskiwaczy - powiedziałam sobie - albo mój nos straszący mnie jak dziecko.

Zaczęłam rozkładać tamten dzień na części pierwsze. Środa. Mąż w pracy dłużej, bo wdrażali nowe oprogramowanie. Kinga miała mieć wizytę u dentysty, narzekała na ból szczęki, “ciągnie do ucha” - pamiętam, bo odruchowo poleciłam jej krople. O 22:43? Dentysta o tej godzinie? A może ten ból przerodził się w nagły atak, może potrzebowała jechać do nocnej pomocy. Ale dlaczego naszym autem? I skąd wzięła kluczyki?

Wieczorem mąż siedział na kanapie z laptopem. Usiadłam obok, tak blisko, że czułam ciepło jego ramienia. Włożyłam wydruk z mandatem między strony magazynu, jak zakładkę. “Przyszedł mandat” - powiedziałam zwyczajnym tonem. “Znowu? A ile?” - nawet nie oderwał wzroku od ekranu.

“Dwieście” - skłamałam. “Zapłać, zanim zapomnę” - mruknął. Popatrzyłam na jego profil, na bruzdy zmęczenia, które ostatnio pogłębiają mu się przy nosie. Czytałam te linie przez trzydzieści lat. Czy coś w nich było dziś inne? Spokojnie oddychał, przewracał strony, jakby na jego barkach wciąż był ten sam świat co zawsze.

Myśli wracały do Kingi. Dziesiątki wspólnych kaw, spacerów, głupich seriali, które oglądałyśmy “żeby nie myśleć”. Znałam jej głos po pierwszym “halo” i nastrój po pierwszym westchnięciu. Widziałam ją w wielu odsłonach. W żadnej - za kierownicą mojego auta.

Następnego dnia zadzwoniłam do niej niby bez powodu. Odebrała szybko. “Jak tam szczęka?” - zapytałam. “Lepiej” - odpowiedziała - “Pojechałam wczoraj wieczorem do całodobowej, antybiotyk zadziałał”. “A czym jechałaś?” - zapytałam beztrosko, starając się brzmieć jak ktoś, kto naprawdę tylko podtrzymuje rozmowę. “Wiesz, wzięłam taksę” - powiedziała. Taksę. Powiedziałam coś o pogodzie i że wpadnę z ciastem w weekend. Zgodziła się, ale zawahała o sekundę za długo.

W pracy nie umiałam skupić się na niczym. Przerwy spędzałam na czytaniu forów o fotoradarach, o jakości zdjęć, o tym, że czasem ludzie widzą to, co chcą. A ja? Czego chciałam? Żeby to była ona czy ktoś, kogo nie znam? Co jest gorsze - zdrada z kimś bliskim, czy obcy świat, który nagle wchodzi do naszego mieszkania w butach, o których nie wiedzieliśmy, że istnieją?

Wieczorem wyjęłam kluczyki z miseczki przy drzwiach. Nasze dwa komplety były na miejscu. Mąż miał swoje w kieszeni. “A zapasowe?” - rzuciłam niby od niechcenia. “W sejfie” - odpowiedział. Ten sam sejf, którego kod znamy oboje. Nic, co by się nie zgadzało. A jednak obraz Kingi za kierownicą nie wyblakł, przeciwnie - z każdą godziną stawał się wyraźniejszy.

W piątek podjechałam pod wieczór pod blok Kingi z ciastem w pudełku. Otworzyła drzwi zmęczona, z włosami skręconymi w ten jej szybki kok. “Wejdź, ale tylko na chwilę, mam pranie” - zaśmiała się. W środku pachniało płynem do płukania. Rozmawiałyśmy o niczym, o dzieciach, o cenach na rynku.

Szukałam na jej twarzy tropów. Gdzie była o 22:43? “Spałam jak zabita” - powiedziała, sama nie pytana. “Nie słyszałam nawet, jak sąsiad trzaskał drzwiami”. To zdanie zawisło między nami. Nie wiedziała, że wiem, o której godzinie trzaskał.

Wracając do domu, poczułam złość. Na siebie - że kombinuję jak detektyw amatorka. Na nich - bo może to oni każą mi tak myśleć. Na los - że podsuwa człowiekowi takie zdjęcia w tygodniu, kiedy byłoby miło po prostu żyć.

W sobotę wydrukowałam fotografię jeszcze raz, w lepszej jakości. Położyłam na stole obok koperty i długopisu. Mąż krzątał się w kuchni, robił hałas łyżeczką, jak zwykle. “Musimy porozmawiać” - powiedziałam, ale wyszło mi ciszej, niż planowałam. Przyszedł, usiadł naprzeciwko. Przesunęłam mu zdjęcie. Popatrzył. Wytrzymał trzy sekundy, może cztery. Potem wziął głębszy oddech.

“To nie jest to, co myślisz” - powiedział po chwili, a ja usłyszałam w tym zdaniu wszystko i nic. “To co?” - zapytałam. Uśmiechnął się krzywo, bez obrony. “Nie mogę mówić za nią” - dodał i schował ręce pod stół, jak chłopiec, który nie wie, gdzie podziać palce.

W tym momencie telefon zawibrował na blacie. Wiadomość. Migające imię: Kinga. Spojrzałam na męża. Na ekran. Na zdjęcie między nami.

“Możemy się spotkać? Pilne” - przeczytałam na głos, nie patrząc już na niego.

I teraz nie wiem, co jest prawdą: że przyjaciółka wzięła nasze auto, bo była w kłopocie i wstydziła się przyznać? Że mój mąż jest w to zamieszany bardziej, niż potrafi mi powiedzieć? A może że ja sama przez lata układałam wszystko tak równo, że nawet drobna rysa wydaje się teraz przepaścią?

Mandat leży zapłacony w szufladzie. Zdjęcie wciąż mam przy sobie. Czasem odwracam je na drugą stronę, jakby od tego miało zniknąć. Nie znika. Myślę, że jutro odpowiem Kindze: “Dobrze. Spotkajmy się”. Ale może nie odpowiem. Może zaczekam, aż to oni powiedzą mi coś, co poukłada mi na nowo świat. A może wcale się nie da.

Co byście zrobili na moim miejscu?