Telefon zadzwonił, kiedy mieszałam sos. On był w łazience, krzyknął z za drzwi: "Odbierz, proszę! Czekam na kuriera!".
Przesunęłam palcem, jeszcze z łyżką w drugiej dłoni.
- Halo?
Po drugiej stronie było słychać gwar kawiarni albo dworca, a potem spokojny, pewny siebie kobiecy głos:
- Kochanie, kiedy znów się zobaczymy?
Łyżka stuknęła o blat. Przez sekundę nie złapałam powietrza. Rozłączyłam się odruchowo, jakbym dotknęła rozgrzanego żelaza. Stałam w kuchni, a świat podskoczył o pół centymetra i już nie opadł na swoje miejsce. W tym momencie odkręciła się woda w prysznicu i przypomniałam sobie jego: "to tylko kurier".
Telefon wibrował ponownie. Patrzyłam, jak migocze, i nie miałam odwagi podnieść. Po chwili przyszła wiadomość: "Wszystko w porządku? Odebrał ktoś?". Zamroziło mnie jeszcze bardziej. Odłożyłam telefon na stół ekranem do dołu, jakby to cokolwiek zmieniało.
Wyszedł z łazienki, wytarł włosy ręcznikiem.
- Był ktoś? - rzucił lekko.
- Był - odpowiedziałam, zaskoczona spokojem własnego głosu. - Ale nie kurier.
- Pewnie pomyłka - odparł z automatu. Wziął telefon, jednym ruchem odblokował i… nic. Żadnej zmiany na twarzy. Wrzucił go do kieszeni dresów. - Dzwonili też z banku, znowu wciskają kartę.
Pomyłka. Słowo jak plaster na otwartą ranę: przykleja się, ale nie leczy. Przez cały wieczór rozmawialiśmy o niczym - o cenach paliwa, o tym, że pralka znowu "coś rzęzi". On zjadł kolację ze smakiem. Ja jadłam mechanicznie, policzki bolały od udawanego uśmiechu. Kiedy zasnął, włączyłam czajnik, jakby gorąca woda mogła rozpuścić te dwa słowa z czyichś ust. "Kochanie". "Kiedy".
Nie jestem z tych, które w pięć minut układają plan śledztwa. Jestem z tych, które długo patrzą w jeden punkt, aż oczy zaczynają szczypać. Ale tej nocy ręce same podniosły jego telefon, kiedy usłyszałam krótkie "ping". Powiadomienie na zablokowanym ekranie: "Jutro mogę po 18. W tym samym miejscu?". Numer bez zdjęcia, bez podpisu. Zrobiłam krok w tył. W domu było słychać tylko zegar i jednostajny oddech ze sypialni. Odłożyłam telefon, jakby parzył.
Nazajutrz wszystko było jeszcze bardziej zwyczajne. Wypił kawę, zagadał o weekend, przysłał w ciągu dnia zdjęcie z biura: pizza na kartonie, dwóch kolegów, podpis "robimy zamknięcie". Odpisałam serduszkiem. Potem poszłam do łazienki, w której stał jego żel po goleniu - ten nowy, "drzewny". Pachniał jak wieczór, którego nie spędziłam z nim.
Ewa, przyjaciółka, odebrała za drugim razem.
- Pomyłka? - powtórzyła, kiedy streściłam jej rozmowę. - Pomyłki nie mówią "kochanie", chyba że to telemarketing z piekła. Masz dwie drogi: albo pytasz wprost, albo robisz w głowie listę faktów i decydujesz, czy chcesz z tym żyć. Tylko nie siedź w zawieszeniu, bo zawieszenie zjada człowieka od środka.
- A co ty byś zrobiła? - zapytałam.
- Zapytała i słuchała nie słów, tylko reakcji. A potem… potem już wiesz.
Wieczorem poprosiłam go, żeby usiadł. Położyłam między nami ściereczkę - śmieszny gest, który w naszej kuchni zawsze oznaczał "serio, rozmawiamy".
- Wczoraj odebrałam twój telefon - zaczęłam. - Usłyszałam kobietę. Powiedziała "kochanie". Zapytała, kiedy się zobaczycie. Przyszła też wiadomość - przyznałam. - Bez podpisu.
Popatrzył na mnie długo, a potem wbił wzrok w swój kubek.
- Zrobiło ci się przykro - powiedział spokojnie, prawie ciepło. - Przepraszam.
- To nie odpowiedź - odparłam. - Kto to?
Wzruszył ramionami, jakby chciał zrzucić coś z barków.
- Ktoś z pracy. Sprawy ciągną się po godzinach.
- "Kochanie"? - dopytałam.
- Tak mówią ludzie, kiedy są przyzwyczajeni mówić tak do wszystkich. - Uśmiechnął się blado. - Wiesz, są tacy.
Poczułam złość. Nie wielką, niszczącą. Tę zimną, która każe składać naczynia trochę za głośno.
- Chcę wiedzieć, czy mam z kim rozmawiać - powiedziałam, stukając palcem w blat. - Z tobą czy z kimś, kto wymyśla takie bajki.
Milczał. W końcu podniósł ręce w bezradnym geście.
- Wiesz, że czasem bywa między nami cisza - rzucił. - W tej ciszy człowiek głupieje. Szuka potwierdzenia, że jeszcze coś w nim gra.
Nie padło "zdradziłem". Nie padło też "nic się nie stało". Słowa zawisły, jak wilgoć po burzy. Tego wieczoru nie ustaliliśmy niczego - ani co to było, ani co z tym zrobić. Zmyłam naczynia, schowałam ściereczkę i poczułam się jak aktorka, która zna swoją rolę, ale ktoś zmienił trzeci akt bez jej wiedzy.
Przez kilka następnych dni świat sam podrzucał mi tropy. Gdy wychodził "na siłownię", w domu pachniało powietrzem z ulicy i jej perfumami, których nie potrafiłam nazwać. Gdy wracał, od razu brał prysznic. Gdy się przytulał, robił to większą czułością niż zwykle - taką, która ma w sobie cień przeprosin. Patrzyłam na to jak na spektakl, w którym nie wiadomo, czy bohater się przyznaje, czy gra swoją najlepszą rolę.
W końcu zadzwoniłam pod tamten numer z własnego telefonu. Nie odebrano. Wieczorem przyszła wiadomość: "Przepraszam, nie mogłam. Kiedy?". Zamarłam. Wpisałam "pomyłka", skasowałam. Wpisałam "kim jesteś?", skasowałam. Zostawiłam puste pole. Po kilku minutach numer zadzwonił. Nie odebrałam. Telefon ucichł. Po chwili przyszło: "W porządku. Rozumiem."
Tego samego dnia, jak na ironię, zaproponował wspólny wyjazd w góry. "Oderwiemy się" - powiedział. - "Tylko my." Po raz pierwszy od dawna zabrzmiało to jak prośba, nie jak plan. Zgodziłam się - i sama nie wiem, czy z ciekawości, czy z nadziei.
W pociągu patrzyłam na jego profil odbity w szybie. Na chwilę znów zobaczyłam chłopaka, w którym się kiedyś zakochałam: te same zaśmianie się z niczego, to samo machnięcie ręką, gdy opowiadałam o drobiazgach. A potem usłyszałam krótkie "ping" jego telefonu. Spojrzał, wyłączył, włożył do kieszeni.
- Kto to? - zapytałam, jakby mimochodem.
- Praca - odpowiedział. - Zawsze praca.
Na szlaku było pięknie. Jedliśmy z jednej paczki orzeszki, piliśmy z jednego termosu. Robiliśmy sobie zdjęcia jak turyści, którzy dopiero co nauczyli się być razem. Po powrocie do pensjonatu zasnęliśmy szybko, zmęczeni, spokojniejsi. Nad ranem obudził mnie cichy szept z łazienki. Nie rozumiałam słów, tylko ton: miękki, znany. Wrócił po chwili, jakby nic się nie stało.
- Kawa? - zapytał radośnie.
- Daj mi pięć minut - odparłam. - Muszę pomyśleć, czy wolę kawę, czy prawdę.
Czy to była zdrada? Dla jednych - tak, bo "kochane" i "kiedy" nie są w słowniku pracy. Dla innych - jeszcze nie, dopóki nie przekroczono granic, o których się nie mówi głośno. A może najgorsze jest nie to, co się wydarzyło (lub nie), tylko to, że zaczęliśmy żyć w wersjach zdarzeń: jego, mojej i tej trzeciej, której być może nigdy nie poznam.
Wróciliśmy do domu. Postawiłam na stole trzy rzeczy: jego telefon, mój telefon i kartkę z napisem "Rozmowa dziś, nie jutro". Usiadłam naprzeciwko, z kubkiem do połowy pustym, do połowy pełnym. I po raz pierwszy miałam wrażenie, że czegokolwiek się dowiem - będzie to początek czegoś nowego. Czy dobrego? Nie wiem.
Może napiszę do tamtej: "Spotkajmy się na kawie. Bez gniewu. Chcę wiedzieć, co wiem." Może spalę jej numer i nauczę się znów słuchać wyłącznie jego. Może zdecyduję, że prawda nie miesza się dobrze z naszym sosem na życie i lepiej zdjąć garnek z ognia.
Na razie mam w uszach dwa zdania: "Kochanie, kiedy znów się zobaczymy?" i "To pewnie pomyłka". Jedno z nich jest kłamstwem. A może oba są prawdą, tylko w różnych językach. I to właśnie jest najtrudniejsze do przetłumaczenia.