Aplikację zdrowotną włączyłam z nudów. Czekałam aż woda na herbatę przestanie skwierczeć, a powiadomienie "Twoje dzisiejsze kroki: 3 214" migotało leniwie jak oko kota.
Od jesieni mieliśmy włączone rodzinne udostępnianie aktywności - po moim potknięciu na schodach on wymyślił, że "będzie bezpieczniej", jeśli będziemy widzieć swoje tętno i spacery. Zgodziłam się. Kto by wtedy pomyślał, że to kroki przyprowadzą mnie pod cudze okno.
Na liście aktywności coś nie pasowało. "Spacer nocny - 4,2 km". Godzina rozpoczęcia: 23:37. Koniec: 00:18. Tego wieczoru miał "zostać w pracy dłużej", bo "closing i poprawki". Przewinęłam w dół. Tydzień wcześniej - to samo.
Dwa tygodnie - to samo. Ten sam dystans, podobne godziny, puls, który skacze w połowie trasy, potem opada. Dotknęłam mapy. Niebieska linia prowadziła od jego biura jak żyła przez kamienice, aż zatrzymała się w jednym punkcie.
Przybliżyłam. Nazwa ulicy, numer. Pod spodem - "Wejście do klatki 3". Zdjęcie z satelity pokazało balkon z suszarką, śmietnik z krzywą klapą. Obok całodobowa apteka. Serce weszło mi do gardła.
Wyłączyłam wszystko i włączyłam jeszcze raz, jak robi się z telewizorem, kiedy zaciął się obraz. Niebieska linia nawet nie drgnęła. Z kuchni przyszedł zapach przypalonej wody - czajnik nie krzyczał, tylko szeptał już ostatkiem sił. Wyłączyłam. Usiadłam. Komentarz na czacie od Ewy: "Jutro jogę odwołują?" Odpisałam "pewnie", a palce wpisywały: "On chodzi nocą pod cudzy blok, gdy mówi, że pracuje".
Następnego dnia próbowałam zachowywać się normalnie. Zmywarka, pranie, listy zakupów. Wieczorem zapytałam najprościej jak umiałam:
- Jak wczoraj? Bardzo późno?
- Umiarkowanie - wzruszył ramionami. - Zrobiłem, co trzeba, zjadłem z chłopakami po drodze i tyle. A co?
- Nic - kłamstwo wyszło gładko jak masło zbyt długo poza lodówką.
Przysięgam, że chciałam uznać to za błąd apki. Aż do piątku. O 22:55 pojawił się "spacer". Endorfiny, tętno, mapka. Ten sam numer, ta sama klatka. Poczułam zimno w skroniach, chociaż w domu było przyjemne ciepło.
Nie jestem z tych, co od razu robią nalot. Jestem z tych, co najpierw uczą się topografii. Sprawdziłam historię jeszcze dalej: trzy, cztery, pięć tygodni. Zawsze piątek. Zawsze "praca do późna". Zawsze ten sam punkt, jak pinezka wbijana w mapę przez kogoś, kto lubi porządek. W sobotę z rana pojechałam pod ten adres.
Zobaczyłam zwykły blok z żółtymi klatkami, żółte liście przyklejone do szyb od zewnątrz, numer dzwonka wypisany markerem obok listy nazwisk. Jedno okno z tkaną zasłoną. Jedno z roletą, która zatrzymała się w połowie drogi. Zapytałam samą siebie: "Czego chcesz? Zobaczyć? Zrozumieć? Złapać?"
Do wieczora zalałam głowę tłumaczeniami. "Może to ktoś z pracy, chory rodzic. Może pomaga. Może. Może." Potem telefon spadł z biurka i w aplikacji otworzył się wczorajszy wykres tętna - nagły skok o 00:01, ostry jak igła, a potem miękki zjazd. Nie spałam prawie wcale.
Kolejny piątek przyszedł, jak przychodzą rzeczy, których się boisz: zaplanowany. "Nie czekaj z kolacją, zjem coś po drodze" - rzucił lekko. "Będę późno" - dodał, wkładając buty. "Mam DORĘCZNIE" - to jego słowo na wszystko, co trzeba już. Powiedziałam "jasne" tym samym tonem, którym kiedyś mówiłam "kocham" - automatycznym, nie wymagającym zastanowienia.
O 23:20 wyszłam na parking po drugiej stronie parku i przekroczyłam własną granicę. Oparłam czoło o kierownicę jak on wtedy, gdy bardzo bolała go głowa. Przed północą zobaczyłam go idącego szybkim krokiem z torbą, której nie widziałam wcześniej: szara, materiałowa, z boczną kieszenią. Nie oglądał się. Zniknął w klatce.
Otworzyłam drzwi, wysiadłam i poszłam za nim, ale tylko do skrzynki z napisem "Proszę nie rzucać ulotek". Stamtąd już tylko słyszałam stłumione głosy. Ktoś się roześmiał, ktoś potoczył butelką po podłodze. Z drugiej strony klatki ktoś wyszedł do apteki po nocny syrop i trzaskającymi klapkami wrócił na górę. Minuty były jak kropelki z zakręconego tylko trochę kranu.
Wyszłam na powietrze i usiadłam na ławce przed blokiem. Chłód nocy wciskał się pod płaszcz, a w głowie tłukła się jedna myśl: "Jeśli teraz wstanę i wrócę do domu, już nigdy nie będę miała odwagi dowiedzieć się prawdy." Wstałam. Podeszłam do domofonu. Palec zawisł nad przyciskiem.
Nacisnęłam.
Po chwili rozległ się trzask w słuchawce, a kobiecy głos zapytał niepewnie:
- Halo?
- Przyszłam po męża - odpowiedziałam drżącym głosem. - Po Piotra.
Chwila ciszy była jak nóż. Potem brzęk otwieranych drzwi. Weszłam na klatkę. Pachniało obiadem sprzed kilku dni i kurzem. Moje kroki odbijały się echem, a serce waliło jak szalone.
Na drugim piętrze drzwi były uchylone. Weszłam. On stał w przedpokoju, z torbą w dłoni. Zamarł na mój widok, jakby zobaczył ducha. Obok niego kobieta - młodsza, może o dziesięć lat, w swetrze i z niedbale związanymi włosami. Trzymała rękę na framudze, jakby chciała zasłonić wejście, ale było już za późno.
- Co ty tu robisz? - Piotr wyszeptał, ale w tym wyszeptaniu była panika, nie zdziwienie.
- Mogłabym zadać to samo pytanie - odpowiedziałam. - Tylko że ja nie kłamałam przez tygodnie.
Kobieta spuściła wzrok, ale nie uciekła. - Nie chciałam… - zaczęła. - To nie miało tak wyglądać.
- A jak miało wyglądać? - przerwałam jej ostro. - Że będę w domu gotować kolację, a wy tutaj będziecie ćwiczyć "nocne spacery"?
Piotr złapał się za głowę. - To nie tak… - wyrzucił. - Kasia ma problemy. Pomagam jej.
- Pomagasz? - powtórzyłam, aż głos mi zadrżał. - Pomagasz, siedząc tu co piątek do północy? Pomagasz, chowając przede mną prawdę? Pomagasz, że nawet aplikacja w telefonie musiała mi powiedzieć, gdzie naprawdę jesteś?
Czułam, jak słowa same wypływają ze mnie, mocniejsze niż strach. Kasia spojrzała na niego z wyrzutem.
- Powiedz jej prawdę - powiedziała twardo. - I tak już wie.
Zapadła cisza, w której słyszałam tylko kapiącą wodę z kranu. On zaczął mówić - plątał się, tłumaczył, że to "nie było planowane", że "spotkali się przypadkiem", że "najpierw była tylko kawa". Że czuł się przy niej "potrzebny", że "mogli rozmawiać bez pretensji". Każde jego zdanie wbijało mi się w serce jak kolec.
- A ja? - zapytałam w końcu cicho. - Ja już od dawna nie byłam dla ciebie nikim, z kim można rozmawiać? Nie byłam kimś, komu można powiedzieć: "Jest mi źle, potrzebuję bliskości"?
Nie odpowiedział. Spojrzał na Kasię. I to spojrzenie powiedziało więcej niż wszystkie słowa.
Łzy same napłynęły mi do oczu. Widziałam siebie jak zza szyby - kobietę w drzwiach, obcą w mieszkaniu, gdzie jej mąż spędzał piątkowe noce. Zrozumiałam, że dowody mam już wszystkie. Że prawda, której się bałam, właśnie stanęła przede mną cała, bez makijażu i bez masek.
Odwróciłam się, ale zanim zdążyłam zrobić krok, Piotr chwycił mnie za rękę.
- Poczekaj! - zawołał. - Posłuchaj mnie, to nie jest tak, jak myślisz!
Szarpnęłam się gwałtownie. - Nie dotykaj mnie! - krzyknęłam, a echo niosło się po klatce. - Myślę dokładnie to, co widzę: że mam męża, który co piątek znika pod cudzym adresem i znajduje sobie nową rodzinę!
Kasia wyszła z przedpokoju, a jej twarz była blada jak papier. - Ona ma rację, Piotr. Dość tego. Nie możesz grać na dwa fronty.
Zrobiło się gorąco, choć zimne powietrze wpadało przez uchylone drzwi. Czułam, że tracę grunt pod nogami.
- Kochanie… - zaczął Piotr, ale w tym słowie było coś tak fałszywego, że roześmiałam się nerwowo.
- Nie nazywaj mnie tak! - wrzasnęłam. - Nie po tym, co zobaczyłam.
Zeszłam po schodach tak szybko, że niemal się potknęłam. On wybiegł za mną, wciąż wołając: - Poczekaj! Musimy porozmawiać! - ale ja nie oglądałam się za siebie. Drzwi klatki trzasnęły z takim hukiem, że aż echo odbiło się od bloków.
Na ulicy czekało moje auto. Wsiadłam, włączyłam silnik. Piotr dobiegł do samochodu, uderzył dłonią w szybę. - Daj mi szansę, błagam! - krzyczał.
Spojrzałam na niego przez szybę. Ten sam człowiek, z którym dzieliłam życie przez tyle lat, teraz wyglądał jak obcy, jak ktoś, kogo spotyka się przypadkiem na ulicy. Nacisnęłam gaz. Opony zapiszczały na mokrym asfalcie.
Jechałam, a w uszach dudniło mi tylko jedno pytanie: czy to właśnie koniec, czy dopiero początek burzy, która zmiecie wszystko, co dotąd uważałam za pewne?