Mam na imię Maria, mam 62 lata i mieszkam w domu jednorodzinnym na obrzeżach miasta. Zbudowaliśmy go razem z mężem, z myślą o przyszłości. To miejsce miało być bezpieczną przystanią - dla nas, dla dzieci, a może kiedyś dla wnuków.

Po śmierci męża zostałam sama. Mój syn Paweł mieszkał jeszcze ze mną przez jakiś czas, ale potem się wyprowadził. Wynajął mieszkanie, pracował, układał sobie życie. Odwiedzał mnie w weekendy, czasem na obiad, czasem tylko po to, żeby sprawdzić, czy wszystko u mnie w porządku. Byłam z niego dumna.

Któregoś dnia zadzwonił i powiedział, że chciałby mnie z kimś przedstawić. - Poznasz Magdę, moją dziewczynę. Chciałbym, żebyś ją polubiła - dodał z nadzieją w głosie.

Zgodziłam się bez wahania. Miałam tylko nadzieję, że to dobra, ciepła dziewczyna. Taka, która pokocha go naprawdę.

Magda przyjechała do mnie po raz pierwszy w sobotę. Elegancka, stanowcza, z makijażem idealnie dopasowanym do beżowego płaszcza. Uśmiechnęła się grzecznie, ale bez ciepła. Rozglądała się po moim domu, jakby oceniała wnętrze, a nie przyszłą teściową. Już po pierwszych dziesięciu minutach zapytała:
- A nie myślała pani o tym, żeby wymienić zasłony? Te są dość… ciężkie.

Uśmiechnęłam się uprzejmie. - Lubię je. Sama je szyłam jeszcze z moją mamą.

- Ach - rzuciła krótko, jakby temat był zamknięty.

Z czasem Paweł zaczął pojawiać się coraz rzadziej sam. Magda była z nim zawsze. Coraz częściej wspominał, że wynajem mieszkania ich męczy, że może lepiej byłoby zamieszkać „na chwilę” u mnie, dopóki nie znajdą czegoś własnego. Nie byłam zachwycona, ale nie umiałam mu odmówić.

Wprowadzili się z początkiem jesieni. Dali mi do zrozumienia, że to rozwiązanie „tylko na kilka miesięcy”. Ustaliłam z Pawłem, że zamieszkają na górze, w dwóch pokojach, które kiedyś należały do dzieci. Na początku było spokojnie. Magda starała się być uprzejma. Zaczęła „pomagać” w kuchni, przestawiać przyprawy, wyrzucać moje zioła, bo „już dawno przeterminowane”. Gdy któregoś dnia zastałam ją w mojej spiżarni, sortując przetwory i robiąc listę rzeczy „do wyrzucenia”, powiedziałam:
- Magdo, wolę sama decydować, co trzymam w spiżarni.

- Ale przecież to dla pani dobra - odpowiedziała spokojnie. - Pani dom, ale ja tu też mieszkam. Powinniśmy dbać o wspólną przestrzeń.

Od tego momentu zaczęła się cicha wojna. Nie było jawnych kłótni, ale każdego dnia czułam, że powoli jestem wypychana z własnego domu. Magda zmieniała ustawienie rzeczy w kuchni, stawiała swoje kosmetyki w łazience, a z czasem zaczęła decydować o tym, co kupujemy do jedzenia.

- Bez glutenu, bez laktozy, więcej warzyw. Pani też się lepiej poczuje - mówiła tonem dietetyczki.

Nie pytała. Po prostu wprowadzała zasady. Czułam się jak gość w miejscu, które kiedyś było moją ostoją. Najgorsze były wieczory. Siedziałam sama w salonie, a z góry dochodził śmiech, rozmowy, życie. Jakby to nie był już mój dom, tylko ich.

Pewnego dnia przyszłam z zakupami i usłyszałam, jak Magda rozmawia przez telefon:
- Myślę, że tu zostaniemy. Paweł mówi, że mama i tak sobie nie radzi sama. A dom jest spory, szkoda byłoby go nie wykorzystać.

Nie powiedziałam nic. Ale tej nocy nie spałam. Przewracałam się z boku na bok, próbując zrozumieć, jak to się stało, że pozwoliłam sobie odebrać spokój. I wtedy postanowiłam działać. Następnego dnia zawołałam Pawła na rozmowę.
- Synku, musimy ustalić granice. To nadal mój dom. I jeśli chcecie tu być, musicie to uszanować.

Był zaskoczony, próbował coś tłumaczyć, ale tym razem nie ustąpiłam.
- Albo to będzie dom, w którym jestem gospodynią, albo musicie poszukać czegoś własnego.

Kilka tygodni później się wyprowadzili. Oboje byli chłodni, niemili. Magda już się nie pożegnała. Ale ja znów mogłam wejść do kuchni i poczuć, że wszystko jest na swoim miejscu. Może jestem staroświecka. Może powinnam być „bardziej elastyczna”. Ale wiem jedno: nawet jeśli się starzeję, nadal mam prawo decydować o swoim życiu.