Mam na imię Krystyna, mam 62 lata. Córkę urodziłam, mając 26. Była moim światem od pierwszej chwili. Mój mąż odszedł, gdy Marta miała zaledwie cztery lata, więc wychowywałam ją sama. Nie było łatwo, ale zawsze mówiłam: „Najważniejsze, że jesteśmy razem”.

Byłyśmy blisko — bardzo. To nie jest tylko moje wrażenie. Marta zawsze mówiła, że jestem jej najlepszą przyjaciółką. Rozmawiałyśmy codziennie, nieraz po kilka razy. Przed każdą większą decyzją dzwoniła do mnie.

Wiedziałam o jej miłościach, porażkach, marzeniach. Kiedy studiowała w Krakowie, jeździłam do niej co dwa tygodnie z jedzeniem i świeżo wypranym praniem. Nie dlatego, że nie umiała zadbać o siebie — tylko dlatego, że chciałam być częścią jej życia. I ona mnie do niego dopuszczała. Przez lata.

Pamiętam, jak poznała Tomka. Zadzwoniła do mnie z taką radością w głosie, jakiej dawno nie słyszałam.
– Mamo, musisz go poznać! – powiedziała. – Jest zupełnie inny niż ci wszyscy wcześniej.

Cieszyłam się razem z nią. Naprawdę. Bałam się tylko jednego — że coś się zmieni. Że nasza bliskość się rozmyje. Ale przecież wiedziałam, że córka ma prawo do miłości. Chciałam, żeby była szczęśliwa.

Na początku wszystko było w porządku. Spotykaliśmy się, czasem razem szliśmy na kolację, czasem przyjeżdżali do mnie na obiad. Tomek był uprzejmy, choć trochę zdystansowany. Nigdy nie miałam z nim bliskiej rozmowy, ale przecież to nie o mnie chodziło. Liczyło się to, że Marta była szczęśliwa.

Po jakimś czasie jednak coś zaczęło się zmieniać. Telefonów było mniej. Już nie dzwoniła codziennie, potem tylko raz na kilka dni. Gdy proponowałam spotkanie, słyszałam:
– Mamo, wiesz, nie teraz… mamy tyle spraw.

Zdarzało się, że nie oddzwaniała przez kilka dni. Pisałam do niej wiadomości — krótkie, serdeczne. Często nie było odpowiedzi. Myślałam, że może przejściowo są zajęci, może problemy w pracy. Ale kiedy zbliżały się moje urodziny i nie dostałam nawet telefonu… coś we mnie pękło. Odezwała się dwa dni później, jakby nic się nie stało.

– Przepraszam, mamo, miałam urwanie głowy. Tomek był chory, potem się pokłóciliśmy… – tłumaczyła. – Sama rozumiesz.

Nie złościłam się. Nie umiem się złościć na Martę. Ale bolało mnie to wszystko głęboko. Jakby ktoś codziennie zakładał mi na serce ołówkową opaskę i zaciskał ją coraz mocniej.

Najgorsze przyszło kilka miesięcy później. Koleżanka z pracy mojego byłego zadzwoniła i mówi:
– Widziałam twoją Martę w galerii. Była z Tomkiem. Tak się śmiali. Fajnie, że się odwiedziliście!

A ja nie miałam pojęcia, że była w mieście. Nie powiedziała mi ani słowa. Zadzwoniłam do niej tego samego dnia. Nie odebrała. Napisałam wiadomość: „Widziałam, że byłaś w mieście. Wszystko u ciebie dobrze?”. Odpisała lakonicznie dopiero po dwóch dniach:
– Tak, tylko na chwilę. Nie miałam kiedy wpaść.

Nie miałam kiedy wpaść.

Te słowa powtarzałam sobie przez kolejne dni. Jakby przestało mieć znaczenie, że przez lata byłam dla niej wszystkim. Jakby nasze wspólne noce przy gorączce, rozmowy do rana, wyjazdy nad morze, wszystkie święta i urodziny przestały istnieć. Próbowałam z nią o tym porozmawiać. Delikatnie, spokojnie.

– Wydaje mi się, że się od siebie oddaliłyśmy, Marto. Tęsknię za tobą – powiedziałam.

Westchnęła ciężko, poirytowana.
– Mamo, mam 35 lat. Mam prawo mieć swoje życie. Ty też powinnaś zacząć żyć swoim.

Zaniemówiłam. Oczywiście, że ma prawo. Nigdy tego nie kwestionowałam. Ale czy to znaczy, że już mnie nie ma? Że moje życie, emocje, obecność — to tylko rozdział, który się skończył? Przez wiele tygodni miałam łzy w oczach za każdym razem, gdy widziałam w sklepie coś, co kiedyś kupowałabym jej „bo lubi”. Zamykałam się w sobie, czułam się niepotrzebna. Jakbym już nie istniała. Ale potem postanowiłam coś zmienić. Nie dla niej — dla siebie.

Zapisałam się na zajęcia jogi w miejskim ośrodku. Kupiłam sobie aparat i zaczęłam chodzić z grupą fotografów-amatorów. Odwiedziłam starą koleżankę ze studiów. Zaczęłam wypełniać życie czymś więcej niż czekaniem na wiadomość od córki.

Marta dzwoni teraz rzadziej niż kiedyś, ale jednak czasem dzwoni. Kiedyś czekałabym na to dniami. Dziś już nie. Odbieram, jeśli mam ochotę. Rozmawiam, ale nie proszę. Nie przypominam się. Nie planuję nic „pod nią”.

Zrozumiałam, że dzieci nie są naszą własnością. I że największą pułapką miłości jest to, że czasem kochamy bardziej, niż powinniśmy. Ale dziś uczę się czegoś innego. Kochać siebie — nie mniej niż kochałam ją.