Zawsze myślałam, że mam wyjątkową relację z synem. Michał był moim jedynym dzieckiem, długo wyczekiwanym, wychowywanym z miłością, ale też z dużym zrozumieniem. Starałam się nie być zaborczą matką.
Pozwalałam mu na wybory, dawałam przestrzeń, ufałam. Może właśnie dlatego tak bardzo mnie bolało, kiedy nagle zaczęłam czuć się jak ktoś obcy w jego świecie. Jakby ktoś przekręcił klucz w drzwiach i zostawił mnie po drugiej stronie.
Michał był moim towarzyszem przez lata. Rozmawialiśmy o wszystkim — o szkole, pierwszych zakochaniach, później o pracy, planach na przyszłość. Nawet kiedy się wyprowadził, dzwonił codziennie, czasem kilka razy dziennie. Byłam pierwszą osobą, do której dzwonił, gdy coś się udało… albo nie. O wszystkim wiedziałam jako pierwsza. Tak mi się przynajmniej wydawało.
A potem pojawiła się Marta. Początkowo ucieszyłam się, że poznał kogoś, kto go uszczęśliwia. Marta była miła, uprzejma, chociaż od początku trzymała mnie na dystans. Nigdy nie powiedziała nic niemiłego, ale też nie robiła nic, by się zbliżyć. Jakby już od samego początku zaznaczała granice.
Po ślubie wszystko się zmieniło. Michał zaczął rzadziej dzwonić. Spotkania, które wcześniej organizował spontanicznie, teraz musiały być "ustalone z Martą".
Gdy zapraszałam ich na obiad, słyszałam:
- Zapytam Martę, czy mamy czas.
Albo:
- W niedzielę jesteśmy u jej mamy, może innym razem.
I tak te "inne razy" coraz częściej w ogóle nie następowały. Pewnego dnia zadzwoniłam z pytaniem, czy może pomóc mi w naprawie kranu. Zawsze to robił.
- Mamo, czemu nie zadzwoniłaś do hydraulika? - zapytał. - My naprawdę mamy teraz sporo na głowie.
To było drobne. Głupi kran. Ale zabolało. Bardziej niż byłam w stanie przyznać. Zaczęłam zauważać, że wszystko musi przejść przez filtr Marty. Na święta najpierw ustalano plan z jej rodziną, a dopiero później zastanawiano się, "czy da się jakoś wpaść do mnie". Dzień Matki? Owszem, ale dopiero po obiedzie u teściowej. A i tak często kończyło się na telefonie i bukiecie dostarczonym przez kuriera.
Najbardziej bolał brak rozmów. Tych codziennych, zwyczajnych. Michał niby był, ale coraz bardziej oddalony. Gdy coś opowiadałam, przerywał:
- Dobra, mamo, muszę kończyć. Marta czeka.
Zaczęłam czuć, jak z osoby bliskiej staję się "zajęciem do odhaczenia". Jakby wszystko, co między nami było przez te lata prawdziwe, teraz było tylko wspomnieniem.
Nie chodziło o to, że nie akceptuję synowej. Starałam się ją polubić. Ale miałam wrażenie, że ona od początku chciała stworzyć "nowy świat" — bez zbędnych więzi, bez starych przyzwyczajeń, bez "obciążeń emocjonalnych". Jakby wszystko, co było przede mną, było tylko czymś, co trzeba uprzątnąć, by zrobić miejsce dla "prawdziwego życia". Próbowałam z Michałem rozmawiać. Delikatnie. Bez pretensji.
- Tęsknię za tobą, synku. Dawniej tak często dzwoniłeś…
Spojrzał wtedy na mnie, trochę z zakłopotaniem, ale zaraz to zbył.
- Mamo, przecież jesteśmy w kontakcie. Ale mam pracę, dom, obowiązki. Musisz to zrozumieć.
Muszę? Oczywiście, że rozumiem. Jest dorosły. Ma swoje życie. Ale czy to znaczy, że ja mam przestać istnieć?
Pamiętam moment, kiedy zrozumiałam, że coś naprawdę się skończyło. To były jego urodziny. Zadzwoniłam rano z życzeniami, jak zawsze. Rozmawialiśmy może trzy minuty, powiedział, że są w drodze na weekendowy wyjazd, że oddzwoni "jutro". Nie oddzwonił. A ja cały dzień czułam się, jakby ktoś wyciął mnie z jego historii.
Potem dowiedziałam się od znajomej, że Marta wrzuciła zdjęcia z tej wycieczki. W komentarzach pełno serduszek i zachwytów, że "mają cudowną rodzinę". A ja siedziałam sama w kuchni i zastanawiałam się, czy ktoś jeszcze o mnie pamięta. Ostatnio Michał był u mnie sam. Przyszedł tylko po dokumenty. Zrobiłam herbatę. Usiadł na pięć minut, rozglądał się po mieszkaniu, jakby było mu obce.
- Marta czeka w samochodzie - powiedział szybko, wstając.
- Rozumiem - odpowiedziałam, chociaż nie rozumiałam niczego. Ale wiedziałam, że nie warto prosić, nie warto zatrzymywać na siłę.
Bo ja już nie jestem centrum jego świata. I pewnie nie będę. Ale przecież nie zniknęłam. Wciąż jestem. Tylko gdzieś z boku. Cicho. Niewidzialnie. Czy boli? Tak. Boli każdego dnia. Ale uczę się z tym żyć. Uczę się nie czekać z obiadem, nie liczyć godzin od ostatniego telefonu, nie planować świąt z nadzieją, że tym razem będzie inaczej.
Nie jestem dodatkiem do teściowej. Jestem matką. I wiem, co dałam. Nawet jeśli dziś już nikt tego nie pamięta.