Nigdy nie uważałam się za kogoś wyjątkowego. Po prostu staram się być przyzwoitym człowiekiem. Jeśli mogę komuś pomóc - pomagam. Tego nauczyli mnie moi rodzice. A pani Halina była moją sąsiadką od ponad dwudziestu lat.
Znałyśmy się z klatki schodowej, zamieniałyśmy kilka zdań przy skrzynkach, czasem przynosiłam jej pomidory z działki. Samotna wdowa, schorowana, ale uśmiechnięta. Miała troje dorosłych dzieci i wnuki, ale - jak sama mówiła - wszyscy byli "bardzo zapracowani".
Pewnego dnia usłyszałam, że zabrano ją karetką do szpitala. Przeszła poważne zapalenie płuc. Kiedy wróciła, była słaba, niedołężna. Zadzwoniła do mnie, ledwo mówiąc:
- Pani Ireno… czy mogłaby mi pani kupić chleb i mleko? Ja nie mam siły nawet dojść do łazienki…
Zgodziłam się bez wahania. Kupiłam zakupy, zrobiłam herbatę, pomogłam jej się położyć. Dzieci podobno miały przyjechać "w weekend".
Minął tydzień. Potem drugi. Córka pojawiła się na chwilę z siatką zakupów, ale więcej jej nie widziałam.
- Pani tak dobrze sobie z nią radzi… A ja mam małe dzieci, wie pani, jak to jest.
Syn, który przyjechał kiedyś z Warszawy, powiedział tylko:
- Dobrze, że pani się tym zajmuje. My jesteśmy zbyt daleko, żeby coś organizować.
I tak zostałam. Z dnia na dzień zamieniłam się w opiekunkę, kucharkę, pielęgniarkę i terapeutkę. Rano przynosiłam śniadanie. Pomagałam jej się ubrać. Myłam jej naczynia. Mierzyłam ciśnienie, dzwoniłam po recepty. Po tygodniu miałam już klucze do jej mieszkania. Po miesiącu - pełne kalendarze leków, których nazw nawet nie znałam.
Pani Halina była wdzięczna, przynajmniej na początku. Dziękowała cicho, czasem płakała ze wzruszenia. Ale potem… coś się zmieniło.
Zaczęła być rozdrażniona.
- Mleko znowu za tłuste.
- Pani znowu przyszła za późno, ja już głodna!
- Czemu pani nie przetarła parapetu?
Nie miałam do niej żalu. Wiedziałam, że choroba, zmęczenie, samotność - robią swoje. Ale coraz częściej wracałam do domu na drżących nogach. Ze ściśniętym gardłem. Ze łzami.
Czułam się wciągnięta w coś, co miało być "pomocą na chwilę", a stało się ciężarem ponad moje siły.
Zaczęłam mieć problemy ze snem. Bolały mnie plecy. Nie miałam czasu dla siebie. Moje własne wnuki dzwoniły, a ja mówiłam:
- Babcia nie może teraz, musi iść do sąsiadki.
W końcu, po jednym bardzo trudnym dniu, kiedy pani Halina rzuciła mi w złości szklankę, bo "zupa była zimna", usiadłam na schodach i rozpłakałam się jak dziecko.
Zadzwoniłam do jej córki.
- Ja już nie mogę. Proszę, niech ktoś z rodziny się nią zajmie. To nie może dłużej tak wyglądać.
A ona, zupełnie spokojnie, odpowiedziała:
- Ale pani się przecież zgodziła. To pani ją tak rozpieściła.
Jakby to była moja wina. Wtedy po raz pierwszy coś we mnie pękło.
Poczułam, że jestem wykorzystywana. Że ktoś pomylił moją dobroć z obowiązkiem.
Następnego dnia przyniosłam klucze. Oddałam je w milczeniu, stojąc przy łóżku pani Haliny.
- Proszę mi wybaczyć. Nie jestem pielęgniarką. Nie jestem państwa rodziną. Ja już nie dam rady.
Było mi wstyd. I było mi lżej. Przez kilka dni czułam pustkę. I ulgę. Potem dowiedziałam się, że dzieci wynajęły prywatną opiekunkę. Płacą jej za to, czego ode mnie wymagali za darmo.
Nie czuję złości. Ale czuję mądrość.
Bo wiem już, że pomagać trzeba z głową. Z serca - tak. Ale z granicami.
Bo kiedy nie postawisz granicy, ludzie zrobią z ciebie mur. Taki, który ma dźwigać wszystko - i milczeć.
Dziś znów mam czas na swoje książki, na wnuki, na rozmowy przez telefon. I jeśli kiedyś znów komuś pomogę - zrobię to.
Ale już wiem: nie można pomagać kosztem siebie. Bo dobroć, która odbiera ci zdrowie i spokój, staje się czymś innym. Ciężarem. Samotnością. Pułapką.
A ja chcę jeszcze żyć dla siebie. I nikt nie ma prawa mi tego odebrać.