Mieszkam w tym bloku od ponad trzydziestu lat. Znam każdego z widzenia, wielu z imienia. To ja byłam tą, co zbierała podpisy, kiedy trzeba było załatwić remont windy. Tą, co nosiła zakupy starszym paniom z trzeciego piętra, co piekła ciasto na zebrania wspólnoty. Kiedy komuś coś się działo, przychodził do mnie. Bo "pani Irenka to zawsze coś poradzi".

I rzeczywiście — zawsze starałam się być pomocna. Może dlatego, że byłam sama. Mąż zmarł wcześnie, dzieci wyjechały za granicę. Zostałam tylko ja i moje cztery ściany. Więc żeby nie czuć tej ciszy za głośno, zajmowałam się innymi. Drobne przysługi, rozmowy na klatce, pożyczone jajko, wazonik do oddania — niby nic, ale dawało poczucie, że jestem komuś potrzebna.

Do czasu.

To był zwykły poranek. Wyszłam wyrzucić śmieci. Zima, ślisko, ale nie chciałam czekać, aż ktoś to za mnie zrobi. Poślizgnęłam się tuż przy kontenerze. Upadłam tak niefortunnie, że od razu poczułam, że coś nie tak. Ból był silny, noga dziwnie wygięta. Nie mogłam wstać. Nie mogłam się ruszyć.

Leżałam dobre dziesięć minut, zanim ktoś zauważył. I to nawet nie sąsiad — tylko młody chłopak z firmy kurierskiej. To on wezwał karetkę. Nikt z mojego bloku nie wyszedł, nikt nie spojrzał przez okno.

W szpitalu okazało się, że złamanie poważne, konieczna operacja i kilka tygodni w domu z gipsem. Wróciłam z pomocą transportu medycznego. O szóstej wieczorem. Nikt nie czekał. Nikt nie zapukał. Nikt nie zapytał: "Pani Irenko, może coś trzeba?".

Myślałam: może nie wiedzą? Może nikt nie zauważył? Ale przecież pielęgniarka przyszła następnego dnia i głośno rozmawiałyśmy na klatce. Dwa piętra niżej spotkałam sąsiadkę przez uchylone drzwi — tylko się uśmiechnęła i zamknęła. Nikt nic nie powiedział.

Leżałam przez trzy tygodnie w łóżku z nogą unieruchomioną, żywiąc się tym, co miałam w zamrażarce. Zakupy zamawiałam przez internet. Czasem pomagała mi córka koleżanki, którą znałam ledwo z widzenia — ale mieszkała w innej dzielnicy.
A sąsiedzi? Ci, którym tyle razy trzymałam drzwi, podlewałam kwiatki, robiłam przelewy na poczcie — milczeli.

Każdego dnia czekałam, że ktoś zapuka. Że może choć zapyta. Choć rzuci przez drzwi: "Jak się pani czuje?". Ale nie zapukał nikt.

I wtedy coś we mnie zgasło. Zrozumiałam, że może nie byłam tą "kochającą sąsiadką", tylko wygodną. Bo jak trzeba było przynieść list polecony, to Irenka. Jak trzeba było przypilnować kluczy dla hydraulika — też Irenka. Ale kiedy Irenka potrzebowała kogoś — już nie było nikogo.

Nie płakałam. Byłam raczej zawstydzona. Sama przed sobą. Że tyle lat łudziłam się, że buduję wspólnotę, a tak naprawdę byłam tylko usługą. Cichym wsparciem, z którego wszyscy korzystali, ale nikt nie zauważył, kiedy zniknęło.

Po sześciu tygodniach zdjęli mi gips. Mogłam już chodzić, choć kula została jeszcze na jakiś czas. I wtedy z sąsiedniego mieszkania wyszedł pan z drugiego piętra.
- O, już pani chodzi! - powiedział z uśmiechem. - To dobrze, bo w sklepie znowu są te drożdżówki, które pani lubiła.

Uśmiechnęłam się tylko. Nie odpowiedziałam. Nie dlatego, że byłam zła. Po prostu już nie miałam ochoty udawać, że nic się nie stało.

Od tamtej pory nie jestem już "od wszystkiego". Nie biegam po piętrach z kluczami, nie przynoszę nikomu jajek ani mąki, nie wycieram wspólnej klatki, "bo ktoś musi". Nie z przekory. Nie z żalu. Z rozsądku. Bo zrozumiałam, że jeśli sama siebie nie postawię na pierwszym miejscu - nikt inny tego nie zrobi.

Zaczęłam inaczej patrzeć na świat wokół mnie. Ciszej, uważniej. Przestałam się łudzić, że za każdy dobry gest zawsze wraca coś równie dobrego. Bo nie wraca. Ale to nie znaczy, że trzeba gorzknieć.

Zajęłam się sobą. Zapisałam się na zajęcia do biblioteki, poznałam kilka kobiet w podobnym wieku, które — jak się okazało — też kiedyś myślały, że jak będą pomocne, to ludzie ich pokochają. Dziś spotykamy się raz w tygodniu, pijemy herbatę i śmiejemy się z rzeczy, które kiedyś bolały.

Chodzę też z kijkami po parku. Wolno, ostrożnie, ale z podniesioną głową. Nie jestem już tą, która stoi w cieniu innych i wszystko ogarnia po cichu. I nie dlatego, że nie chcę. Tylko dlatego, że czasem trzeba pozwolić światu poradzić sobie bez nas.

Nie żywię urazy. Ale wiem jedno: kiedy ktoś przez lata znikąd nie zapukał, to nie warto dalej stać z otwartymi drzwiami.

Dziś już nie czekam. Nie wypatruję. I nie udaję, że nic się nie zmieniło. Ale wreszcie — po raz pierwszy od dawna — czuję, że żyję naprawdę. Nie jako tło czy zaplecze innych ludzi, ale jako ja. I to wystarcza.