Zawsze byłam tą "rodzinną". Pomocną, serdeczną, gotową przyjąć kogoś pod swój dach, poczęstować zupą, pożyczyć, odwieźć, przypilnować. Nigdy nie miałam problemu z tym, by komuś pomóc. Wierzyłam, że dobro wraca, że rodzina to świętość, a serce trzeba mieć otwarte.
Dlatego gdy zadzwoniła do mnie ciotka i powiedziała, że jej syn, czyli mój kuzyn Bartek, stracił nagle pracę i mieszkanie, nie wahałam się ani chwili.
- Przyjedzie do ciebie na chwilę, tylko na miesiąc, góra dwa, aż stanie na nogi - mówiła. - Ty zawsze miałaś dobre serce.
Miałam. I nadal mam. Ale teraz już wiem, że samo serce nie wystarczy, kiedy ktoś nie zna słowa "granice". Bartek przyjechał z walizką i laptopem. Na początku był miły, wdzięczny, nawet trochę zawstydzony.
- Dzięki, naprawdę. Tylko chwilka, szybko coś znajdę, już szukam pokoju, coś się znajdzie.
Minęły dwa tygodnie. Potem miesiąc.
Bartek nadal siedział na mojej kanapie, dzień w dzień w szlafroku, z herbatą w ręku, komputer na kolanach.
- Wysyłam CV - mówił, gdy go mijałam. - Ale nic konkretnego nie ma.
Zaczęło mnie to uwierać. Nie chodziło tylko o samą obecność, choć też. Miałam 54 lata i przez większość życia mieszkałam sama. Lubiłam swoją ciszę, swój rytm, swoje wieczorne seriale i poranną gazetę przy kuchennym stole.
Z Bartkiem nic nie było "moje". Zostawiał talerze w zlewie. Zajmował łazienkę przez godzinę. Zapraszał kolegę na piwo, nie pytając, czy mi to nie przeszkadza. Moja przestrzeń zaczęła się kurczyć. Mój spokój - znikać.
Raz zwróciłam mu uwagę:
- Bartek, może posprzątałbyś po sobie w kuchni?
Wzruszył ramionami:
- Jasne, zaraz ogarnę. Tylko skończę mecz.
Nie ogarnął. Ja ogarnęłam. Znowu. W pracy byłam zmęczona, w domu napięta. Czułam, że z własnego mieszkania uciekam do sypialni, jakby to był pokój wynajęty u kogoś obcego. Przestałam czuć się u siebie.
Po dwóch miesiącach zaczęłam coraz częściej zaciskać zęby. On nadal mówił "szukam", ale nie widziałam żadnych efektów. Wieczorami zamawiał sobie jedzenie, a mi nawet nie proponował. Z lodówki znikały rzeczy. Zaczął korzystać z mojej pralki, mojego żelu pod prysznic, moich ręczników. Jakby to wszystko należało do niego.
I wtedy zrozumiałam coś bardzo bolesnego. On się tu rozgościł. A ja zniknęłam. Któregoś dnia wróciłam z pracy, a Bartek oglądał serial w moim salonie, rozciągnięty na kanapie, z nogami na poduszce, którą szyłam ręcznie rok temu. Bez pytania. Z pilotem w ręku. I z miną w rodzaju: "to już przecież moje miejsce".
Wtedy usiadłam naprzeciwko i powiedziałam spokojnie:
- Bartek, musisz się wyprowadzić. Daję ci dwa tygodnie. Pomogłam, jak mogłam, ale to już trwa za długo.
Spojrzał na mnie zdziwiony. Może nawet z nutą oburzenia:
- Serio? Tak po prostu?
- Tak po prostu - odpowiedziałam. - To moje mieszkanie. A ja już się w nim nie czuję jak w domu.
Był zły. Przez resztę wieczoru trzaskał szafkami. Następnego dnia powiedział ciotce, że "wyganiam go na bruk". Ale ja nie ugięłam się. Po dwóch tygodniach spakował się i wyszedł. Bez słowa.
A ja… usiadłam w ciszy. Po raz pierwszy od miesięcy. Zaparzyłam herbatę. Włączyłam radio. I zaczęłam oddychać. Nie dlatego, że kogoś się pozbyłam. Tylko dlatego, że wróciłam do siebie. Do swojego życia.
Zrozumiałam, że dobroć nie oznacza, że muszę rezygnować z siebie.
Że gościnność nie daje nikomu prawa zabierać mi mojego miejsca i spokoju. I że mam prawo powiedzieć "dość" - nawet komuś z rodziny. Bo jeśli sama nie postawię granic, nikt ich za mnie nie obroni.