Nie chcę, żeby to brzmiało jak skarga. Wiem, że dzieci dorastają, zakładają własne rodziny, żyją po swojemu. I dobrze. Wychowujemy je przecież po to, żeby mogły iść w świat, a nie zostać przy nas na zawsze.

Ale nikt mnie nie uprzedził, jak bardzo będzie bolało to, że nagle z dnia na dzień przestajesz być dla swojego dziecka ważna.

Kiedy Ania powiedziała, że się zaręczyła, ucieszyłam się z całego serca. Lubiłam jej narzeczonego, Marka. Był spokojny, uprzejmy, wydawał się odpowiedzialny. Może nie miałam z nim bliskiego kontaktu, ale ufałam córce, że wie, co robi.

Pomagałam w przygotowaniach do ślubu, sypałam pomysłami na dekoracje, szyłam jej welon ręcznie, choć oczy mnie bolały. Dla niej wszystko. Zawsze.

Pamiętam ten dzień jak dziś. Ania w bieli, ja ze ściśniętym gardłem. Dumna, wzruszona, trochę już wtedy z poczuciem, że coś się kończy. Ale przecież myślałam, że nasza więź się nie zmieni. Że nadal będziemy rozmawiać, śmiać się z głupot, chodzić razem do kina albo choć dzwonić do siebie co kilka dni.

Tymczasem mijały tygodnie, potem miesiące. Najpierw rozumiem – podróż poślubna, potem urządzanie mieszkania, nowa praca. Ale w pewnym momencie zorientowałam się, że to już nie jest tymczasowe. To nowa norma.

To ja musiałam dzwonić pierwsza. To ja pytałam, czy możemy się spotkać. A ona – „oj, mamo, nie wiem, teraz jesteśmy u rodziców Marka, potem mamy obiad u jego siostry”, „jestem zmęczona, cały tydzień biegam po firmie”, „porozmawiamy innym razem, dobrze?”.

Zdarzało się, że pisałam do niej wiadomość i nie dostawałam odpowiedzi. Czekałam godzinami. Potem widziałam zdjęcia z imprezy rodzinnej, na której była z mężem. I znów mnie nie było. Nawet zaproszenia.

Na święta Bożego Narodzenia przyjechali na dwie godziny. Z tortem z cukierni i sztucznym uśmiechem. Marek co chwila patrzył na zegarek, Ania wpatrzona w telefon. Czułam się, jakbym przeszkadzała w jakimś ważnym planie.

I wtedy dotarło do mnie – ona już jest częścią innej rodziny. Dla niej to teraz „u Marka”, „z Markiem”, „u nas”. A ja jestem gdzieś z boku. Może jako obowiązek. Może jako wspomnienie. Ale już nie jako bliska osoba.

Nie mówię jej o tym. Nie chcę, żeby pomyślała, że jestem zaborcza, że próbuję coś jej odebrać. Wiem, że życie się zmienia. Ale czasem siadam wieczorem przy stole i zastanawiam się, gdzie się podziała tamta nasza bliskość. Kiedy to się stało, że przestała do mnie wpadać bez zapowiedzi. Że już nie pyta, jak się czuję. Że nie zauważyła, że od tygodni mam problem z ręką, bo już mnie nie obserwuje.

Ostatnio zachorowałam. Nic poważnego, infekcja, antybiotyk. Zadzwoniłam do niej, powiedziałam. – Ojej, mamo, to przykro – powiedziała. – Ale wiesz, teraz tyle wirusów krąży. Ja też coś łapię. Zdzwonimy się za parę dni, dobrze?

Nie przyjechała. Nie zapytała, czy czegoś mi nie trzeba. Kiedyś, zanim wyszła za mąż, przyniosłaby mi rosół i leżałaby obok na kanapie z kubkiem herbaty. Teraz wysłała buźkę ze smutną minką.

Wiem, że nie jestem najważniejsza. I nie chcę być. Chcę tylko wiedzieć, że dla niej nadal jestem kimś. Nie dodatkiem. Nie tłem. Nie obowiązkiem do „odhaczenia”.

Czasem myślę, żeby z nią porozmawiać. Ale boję się, że to tylko pogłębi dystans. Że powie coś, czego nie będę w stanie już wymazać z pamięci. Że usłyszę, że „przesadzam”, że „mam swoje życie”.

Zamiast tego od kilku tygodni piszę listy. Niewysłane. Do niej. Do siebie. Żeby uporządkować myśli. Może kiedyś dam jej jeden z nich. Może nie. Ale wiem jedno: kocham ją jak zawsze. I czekam. Tak, po prostu czekam. Może kiedyś zadzwoni i powie: „Mamo, chodźmy na kawę. Chcę pogadać, tak po prostu, jak dawniej.” I wtedy powiem: „Dobrze, córeczko. Już idę.”

A zanim to się wydarzy, zaparzę sobie herbatę, tak jak zawsze parzyłam ją dla nas dwóch. Usiądę w fotelu, gdzie kiedyś razem przeglądałyśmy katalogi ślubne i śmiałyśmy się z bezsensownych dekoracji. Otworzę okno, posłucham wieczornego wiatru i spróbuję jeszcze raz znaleźć w sobie spokój.

Bo choć ta cisza między nami boli, nie zgasła we mnie nadzieja. I nawet jeśli teraz jestem tylko gdzieś w cieniu jej nowego życia, to wciąż wierzę, że ona kiedyś znów zechce do mnie wrócić — nie jako córka z obowiązku, ale jako córka z serca.