Po kolacji synowa powiedziała: „Nie zostawiajcie dzieci samej z mamą”. Powiedziała to głośno, przy wszystkich. Przy moim synu, wnukach, przy stole, gdzie przed chwilą kroiłam sernik i nalewałam kawę. I potem po prostu… wstała i wyszła z pokoju, nie oglądając się za siebie.
W pomieszczeniu zapadła cisza. Zosia, lat pięć, zapytała: „Babciu, a dlaczego mama tak powiedziała?”. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Mój syn tylko spuścił wzrok i wymamrotał: „Ola miała ciężki dzień”.
Ale ja wiedziałam, że to nie był przypadek. To było coś więcej niż zły humor. Coś się wydarzyło — i nie miałam pojęcia co. Ale już czułam, że wszystko właśnie zaczyna się zmieniać.
Zawsze miałam dobre relacje z synem i jego rodziną. Pomagałam, kiedy tylko mogłam — odbierałam wnuki z przedszkola, gotowałam obiady, zostawałam z dziećmi, gdy trzeba było.
Nigdy nie narzekałam. Byłam tą „stabilną babcią”, która wszystko ogarnia. Ola, moja synowa, była raczej chłodna, zamknięta, ale myślałam, że to po prostu jej charakter. Nie przytulała się, nie mówiła zbyt wiele, ale nie kłóciłyśmy się.
Tego wieczoru zadzwoniłam do syna. Powiedziałam wprost: „Co się dzieje? Co to miało znaczyć?”. Cisza. Potem westchnienie. „Ola… jest trochę spięta ostatnio. Mówiła, że czasem… że jesteś zbyt surowa dla dzieci.”
„Surowa?” — powtórzyłam. „W jakim sensie?”
„Że krzyczysz. Że krytykujesz. Że Zosia się ciebie boi.”
Zamurowało mnie. Ja? Krzyczę? Może czasem podniosę głos, jak coś rozleją albo biją się o klocki. Ale przecież to dzieci, trzeba ich uczyć zasad. Tylko tyle. Nigdy nie byłam dla nich zła.
Nie spałam całą noc. W głowie miałam każde „zostaw to”, „nie wolno”, „ile razy mam powtarzać”… i nagle zaczęłam widzieć to inaczej. Zosia rzeczywiście często się cofała, gdy się zbliżałam. Antoś czasem biegł do ojca, gdy mówiłam coś ostrzej. Czy to możliwe, że nie zauważałam, jak mnie postrzegają?
Ale najgorsze dopiero miało nadejść. W kolejny weekend syn zadzwonił i powiedział, że jednak nie przyjadą. I że „na razie” nie zostawią dzieci pod moją opieką. Dla bezpieczeństwa emocjonalnego. Dla „przestrzeni”. Poczułam, jakby ktoś podciął mi nogi.
Przez tydzień chodziłam jak w transie. Potem postanowiłam działać. Poszłam na konsultację do psychologa rodzinnego. Powiedziałam szczerze, co się wydarzyło. Rozmawiałyśmy długo. Zapytała mnie: „A czy pani umie powiedzieć dzieciom: przepraszam?”
Zamarłam. Bo chyba nigdy nie mówiłam „przepraszam” dzieciom. Ani swoim, ani cudzym.
Po tej rozmowie postanowiłam napisać list. Do Oli. Krótko. Bez emocji. Przeprosiłam, jeśli moje zachowanie sprawiało, że dzieci się mnie bały. Napisałam, że uczę się widzieć siebie ich oczami. I że jeśli będzie chciała — mogę pójść na terapię razem z nimi.
Czekałam trzy dni. Odpisała. „Dziękuję. Doceniam. Porozmawiamy.” Tyle. Ale dla mnie — to był znak, że coś się jeszcze da naprawić. Dziś widuję wnuki raz w tygodniu. W obecności Oli lub syna. Pod okiem. Ale staram się. Nie poprawiam, nie podnoszę głosu. Uczę się. Choć mam sześćdziesiąt cztery lata.
Bo zrozumiałam, że dobra babcia to nie tylko ta, która piecze ciasto. To też ta, która potrafi się zmienić. I powiedzieć „przepraszam”, gdy trzeba. Nawet jeśli nigdy wcześniej nikt jej tego nie nauczył.