"Tato właśnie zapytał, czy może z nami nie mieszkać przez jakiś czas" - powiedziała moja trzynastoletnia córka, wychodząc z pokoju z komiksem w ręku. Powiedziała to tak zwyczajnie, jakby chodziło o to, że tata nie chce jeść kolacji.

Patrzyłam na nią w milczeniu, próbując zrozumieć, czy dobrze usłyszałam. "Jak to?" - zapytałam cicho. "No, mówił, że może lepiej, jakbyście trochę od siebie odpoczęli. Że tak będzie spokojniej."

Serce mi zamarło. Przeszła obok mnie i zniknęła w kuchni. Jakby nie wypowiedziała właśnie zdania, które miało rozsypać cały mój świat.

Marek wrócił wieczorem, jak zwykle. Zjadł obiad, obejrzał wiadomości, zapytał, co słychać u dzieci. Nic nie wskazywało na to, że planuje wyprowadzkę. Ale ja już wiedziałam, że coś się zmieniło.

Dopiero po tym, jak córka poszła spać, zapytałam go wprost: "Powiesz mi, co właściwie planujesz? Bo nasze dziecko twierdzi, że rozważasz odejście." Spuścił wzrok. "Nie tak to miało wyglądać.

Chciałem z tobą porozmawiać, ale… nie miałem odwagi." "Więc powiedziałeś to dziecku?" Wzruszył ramionami. "Ona mnie zapytała, czemu jestem taki nieobecny. I… powiedziałem prawdę. Że myślę o tym, żeby się na chwilę wynieść. Potrzebuję przestrzeni. Ciszy."

Słuchałam go i miałam wrażenie, że mówi do mnie ktoś zupełnie obcy. Marek? Ten sam, z którym jesteśmy razem od ponad dwudziestu lat? Z którym wychowaliśmy dwójkę dzieci, remontowaliśmy mieszkanie, kłóciliśmy się o to, kto ma wynieść śmieci?

"Dlaczego?" - zapytałam. "Dlaczego teraz?" "Bo od dawna już nie jesteśmy razem. Mieszkamy pod jednym dachem, ale żyjemy obok siebie. Wszystko jest na twojej głowie, ja cię tylko irytuję. Nie pamiętam, kiedy się śmialiśmy razem. Albo kiedy patrzyłaś na mnie jak na mężczyznę."

Zabolało. Bo wiedziałam, że w tym, co mówi, jest ziarno prawdy. Ostatnie miesiące - a może lata? - to rutyna. Dzieci, praca, kredyty. Nie było między nami ani bliskości, ani rozmów. Ale nie sądziłam, że on myśli o odejściu. Nigdy nie powiedział. Nie dał znaku. Albo… dał. Tylko ja nie chciałam tego widzieć.

Pamiętam, jak zamilkł, gdy mówiłam o nowym wakacyjnym planie. Jak nie zareagował, gdy pokazałam nową sukienkę. Jak nie zauważył, że płakałam w łazience po rozmowie z szefem. Wzięłam głęboki oddech. "Nie odejdziesz, dopóki nie porozmawiamy na serio. Nie przez nasze dziecko. Nie w półcieniu." Usiadł. Patrzył na mnie długo. "Może już nie potrafimy być razem" - powiedział. "Może. Ale chcę się upewnić, że naprawdę próbujemy, zanim odpuścimy."

Zgodziliśmy się na terapię. Cotygodniowe spotkania u kobiety, która nie znała ani mnie, ani jego. Słuchała, zadawała pytania, prowokowała do szczerości. Bolało. Wychodziliśmy w ciszy, czasem z gniewem, czasem ze łzami. Ale pierwszy raz od dawna mówiłam na głos to, co czułam: że jestem zmęczona, samotna, że mam żal.

Po trzech miesiącach Marek został. Nie wyprowadził się. Nie jesteśmy idealni. Ale znów się dotykamy, rozmawiamy. Uczymy się siebie od nowa.

Córka nie zapytała więcej. Ale pewnego dnia powiedziała: "Tato znów się śmieje. Lubię to." A ja wiedziałam, że było warto. Nawet jeśli wszystko nadal wisi na włosku. Bo teraz przynajmniej jesteśmy po tej samej stronie.