Otworzyłam oczy i przez chwilę nie wiedziałam, gdzie jestem. Nie było zapachu kawy, który zawsze czułam o poranku. Nie było moich książek na półce. Nawet zasłony nie były moje.

Mieszkałam tu już od sześciu miesięcy, ale wciąż czułam się jak gość. Albo ktoś nieproszony. Wynajmowany pokój z meblościanką z lat 90. i wspólna kuchnia z dwiema innymi kobietami. Nigdy nie sądziłam, że tak będzie wyglądać moja starość. Tym bardziej, że miałam przecież dom.

Z mężem kupiliśmy go na kredyt w latach 90. Ceglany bliźniak pod Warszawą, z ogrodem, drzewkami owocowymi, altanką. Przez dwadzieścia pięć lat to ja dbałam o wszystko – gotowałam, pieliłam, podlewałam, remontowałam łazienkę, kiedy się sypała.

Mąż zmarł dziesięć lat temu, a ja zostałam w domu z synem. Patryk miał wtedy dwadzieścia lat. Studiował jeszcze, ale pomagał. Przynajmniej tak mi się wydawało.

Z biegiem lat coraz mniej go było w domu. Pojawiła się dziewczyna, potem narzeczona. A kiedy urodziło im się dziecko, zaczęli coraz częściej wspominać, że chcieliby się usamodzielnić. Rozumiałam to. Chciałam, żeby im było dobrze. Sama też marzyłam o spokoju, o odpoczynku.

Dlatego kiedy Patryk zaproponował, że "przepiszemy" dom na niego, a on w zamian będzie się mną opiekował, nie wahałam się długo. Prawnik, notariusz, podpisy. Niby wszystko zgodnie z prawem, niby zaufanie. Niby rodzina.

Pierwsze tygodnie po przepisaniu domu nic się nie zmieniły. Nadal gotowałam obiady, odbierałam wnuczkę z przedszkola, podlewałam pelargonie. Ale z czasem coś zaczęło się przesuwać. Najpierw przyszła rozmowa: że może powinnam ograniczyć przesiadywanie w salonie, bo "to ich przestrzeń".

Potem kolejne: że może byłoby mi wygodniej, gdybym przeniosła się do pokoju gościnnego na piętrze. Na końcu – że może w ogóle byłoby lepiej, gdybym zamieszkała gdzie indziej. "Będziesz miała więcej prywatności", powiedziała Karolina. "Będziemy płacić za wynajem", dodał Patryk. Uśmiechał się przy tym, jakby robił mi przysługę.

Spakowałam się w trzy walizki. Wyszłam z domu, który urządzałam przez trzydzieści lat, w którym przeżyłam miłość, żałobę, narodziny wnuczki. Wynajęłam pokój u obcej kobiety, która miała w kuchni przyprawy, których nazw nawet nie znałam. I tak żyję. Cicho. Uważnie. Nie przeszkadzając nikomu.

Czasem Patryk dzwoni. Najczęściej wtedy, kiedy potrzebują, żebym zaopiekowała się wnuczką. Rzadko pyta, jak się czuję. Nie pytają też, czy nie jest mi zimno w tym małym pokoju. Czy mam z kim napić się herbaty. Czy nie boję się nocą, gdy w ścianach słychać skrzypienie. Przypominają sobie o mnie głównie wtedy, gdy trzeba zrobić zakupy albo odebrać coś z paczkomatu.

Nie mówię o tym nikomu. Moje koleżanki myślą, że przeprowadziłam się z wyboru. Że chcę być "bliżej miasta". Czasem łapię się na tym, że zaczynam wierzyć we własne kłamstwa. Ale kiedy gaszę światło i kładę się w obcym łóżku, pytam siebie jedno: czy on jeszcze mnie kocha?

Może nie rozumie, co zrobił. Może w jego oczach wciąż jestem mamą, która poradzi sobie zawsze i wszędzie. Może myśli, że ta umowa to był tylko dokument, a nie symbol końca czegoś większego. A może… po prostu nie myśli.

Nie mam już złudzeń, ale nie chcę też żyć w gniewie. Staram się ułożyć sobie życie na nowo, choć z każdego kąta patrzy na mnie to jedno pytanie: gdzie popełniłam błąd? Czasem jeszcze łudzę się, że Patryk zrozumie. Ale jeśli nie — też dam radę. Nauczyłam się już, że nie wszystko, co dajemy z serca, wraca. Czasem trzeba po prostu odpuścić i przestać czekać.