Oczy aż mnie zapiekły, gdy przeczytałam to imię. Pomyślałam, że to zbieżność, ale potem zobaczyłam nazwisko. To było jego pełne imię i nazwisko, napisane czarną czcionką, wśród innych nekrologów w porannej gazecie.

Obok daty urodzenia. Rok się zgadzał. I miejsce. On. Michał. Mężczyzna, którego kochałam całe życie - chociaż nigdy nie miałam odwagi tego przyznać. Nawet samej sobie. Nawet wtedy, gdy wychodziłam za mąż.

Siedziałam w kuchni, wciąż w szlafroku, z zimną kawą w dłoni, i nie mogłam oderwać wzroku od tego nazwiska. Minęły przecież dekady. Całe życie. Dzieci, święta, wakacje w Ustce, pogrzeb męża, emerytura. A jednak to jedno nazwisko przywróciło wszystko. Jedną osobę. Jedną chwilę.

Poznałam Michała, gdy miałam osiemnaście lat. Był studentem politechniki, ja pracowałam w kiosku, żeby zarobić na wieczorowe liceum. Przychodził codziennie rano po gazetę i gumy do żucia. Miał śmiejące się oczy i ręce wiecznie w kieszeniach.

Zaczął zostawać na dłużej. Pytał o książki, o to, co lubię jeść, gdzie chciałabym pojechać. Kiedyś przyniósł mi bukiet goździków i powiedział: "Jeśli nie weźmiesz ich ode mnie, to będę tu przychodził codziennie z coraz większym". Wzięłam. Zaczęliśmy się spotykać.

To była taka miłość, jaką ma się tylko raz. Młoda, trochę naiwna, ale pełna świata. Pisaliśmy sobie listy, uciekaliśmy w niedzielę nad jezioro, całowaliśmy się pod blokiem, aż sąsiedzi zapalali światła w oknach. I myślałam, że tak będzie zawsze. Że zdam maturę, pójdę na studia, pobierzemy się.

Ale wtedy tata Michała zachorował. Rodzina musiała się przeprowadzić do innego miasta. Michał powiedział, że wróci. Pisał jeszcze przez kilka miesięcy, a potem nagle - cisza. Żadnego listu. Żadnego znaku. Przestał istnieć. Myślałam, że coś się stało. A potem ktoś powiedział, że widziano go z jakąś dziewczyną. Nie wierzyłam. Ale przestałam czekać.

Poznałam mojego przyszłego męża dwa lata później. Był spokojny, pracowity, uczynny. Oświadczył się po kilku miesiącach. Mama mówiła, że trzeba korzystać z życia, nie grymasić.

Kochałam go - na swój sposób. Dobrze nam się żyło. Ale zawsze gdzieś głęboko, bardzo głęboko, był Michał. Jak niedokończona piosenka. Jak zdjęcie, które się zgubiło i czasem wraca we śnie.

Mój mąż zmarł trzy lata temu. Cicho, bezboleśnie, jakby nie chciał sprawić kłopotu. Zostałam sama. Dzieci mają swoje życia, wnuki odwiedzają, ale wieczory bywają bardzo ciche. Czasem wyciągałam stare listy z szuflady - te od Michała. Żółte, zmięte. Pisał o tym, że nigdy nie znał kogoś takiego jak ja. Że codziennie wyobraża sobie, jak będziemy mieszkać razem. Pisał: "W twoich oczach jest mój dom".

A potem przeczytałam ten nekrolog. Był podpis: "Zmarł w otoczeniu najbliższych. Żona, dzieci, wnuki". Nie wiem, dlaczego ten podpis sprawił mi największy ból. Może dlatego, że przez całe życie myślałam, że i on czuł to samo. Że to było coś wyjątkowego. Że też miał tę niedokończoną piosenkę.

Wyszukałam adres w internecie. Znalazłam zdjęcie z pogrzebu - przez przypadek, na stronie lokalnego portalu. Stali tam ludzie, niektórzy z kwiatami, kobieta z krótkimi siwymi włosami, obok dorosły syn. Michał wyglądałby inaczej, starszy, może łysiejący. A ja? Co bym mu powiedziała, gdybym mogła cofnąć czas?

Nie pojechałam na cmentarz. Zamiast tego poszłam do parku. Tam, gdzie kiedyś kupiliśmy razem lody i usiedliśmy na ławce. Napisałam do siebie krótką wiadomość na kartce: "Zrobiłaś wszystko, co mogłaś. Kochałaś. I to nie było na darmo".

Czasem trzeba pozwolić odejść nie tylko ludziom, ale też wyobrażeniom. Michał był częścią mojego serca - i chyba zawsze będzie. Ale dziś wiem, że życie, które miałam, nie było puste. Było prawdziwe. Tylko że jedno jego miejsce pozostało niezapełnione. I może właśnie dlatego nigdy o nim nie zapomniałam.